Po porządnym wymarznięciu pod/na Cotopaxi wracamy na moment do Quito (głownie odespać dwie nieprzespane w schronisku noce), i do Baños – malutkiej miejscowości położonej u stóp wulkanu Tungurahua. Plan jest taki – wygrzać się i odpocząć w gorących źródłach, z których Baños słynie, jak i również zawdzięcza swą nazwę 🙂
Tutejszy wulkan jest jednym z bardziej czynnych w całym Ekwadorze, ostatni duży wybuch w 1999 zmienił zupełnie jego topografię – z wcześniejszego, ponoć idealnego stożka, zamienił się w nieregularny, poszarpany szczyt. Co ciekawe, wulkan podgrzewa również wodę w basenach termalnych (!!) – nie mamy pojęcia jak…
Same baseny działają jak sauna – po chwili moczenia we wrzącej wodzie (naprawdę w r z ą c e j wodzie! Trudno w ogóle się przełamać żeby się w niej zanurzyć), wskakuje się do małego baseniku z wodą…lodowatą. I tak kilka razy. Cudne uczucie błogiego zmęczenia i świeżości po – jest bezcenne. Też jak po saunie.
Po za tym, Baños to coś na kształt indyjskiego Manali. (Z odpowiednią ilością kasy) można tu robić co dusza zapragnie. Od zorganizowanych wypraw wspinaczkowych na wulkany, przez skakanie z mostów, rafting (mamy porę suchą…), przez wycieczki do dżungli (od jednego do nieskończonej ilości dni…), aż po wypożyczanie rowerów, quadów i motorów.
Nasz wybór – motor oczywiście!
Dzień pierwszy – wypożyczoną Hondą Tornado 250 objeżdżamy okoliczne tereny.
Dzień drugi – na Suzuki DR 350 jedziemy do parku Narodowego Chimborazo, najwyższego wulkanu Ekwadoru.
Motor okazał się najniewygodniejszą maszyną dla pasażera ever, droga dwa razy dłuższa niż nam się wydawało, a pogoda na Chimborazo pozostawiała wiele do życzenia… Zresztą zobaczcie sami na zdjęciach 🙂
Mimo wszystko, miny ludzi z francuskiej wycieczki autokarowej, widzącej nas wsiadających na motocykl w drogę powrotną (patrz, zdjęcia) – wrażenie niezapomniane =)
Pozdrawiam!
Nat.