COTOPAXI -Relacja z wejścia droga normalną


Postanowiliśmy z Nat, że w schronisku zostaniemy dwie noce – wyższe koszty, ale teoretycznie lepsza aklimatyzacja i wyższe szanse na wejście (jak się później okazało tylko teoretycznie). Pomimo tego, że długo przebywaliśmy na 3000 m n.p.m. i dzień wcześniej byliśmy na 4300m.n.p.m., w Jose Rivas samopoczucie pozostawiało wiele do życzenia – bóle głowy, mdłości, ogólne osłabienie. Noce okazały się koszmarne, trudno było spać i zamiast porządnie wypocząć przed wejściem na szczyt praktycznie nie spaliśmy przez dwa dni. Głowa boli, jeść się nie chce, a tu trzeba działać…Plan był prosty – wyruszyć około północy zaraz za jakąś ekipą z przewodnikiem i trzymać się ich, aż do szczytu, unikając w ten sposób niebezpiecznego błądzenia w nocy na lodowcu.

DSC_0258

 

Wyjście – na szczyt wyrusza chyba z 6 ekip, oczywiście każda z przewodnikiem. Pogoda piękna, czyste rozgwieżdżone niebo – pięknie, ale potwornie zimno. Po około godziny jesteśmy już na lodowcu, w kolejne półtorej godziny docieramy do pierwszej znaczącej przeszkody – wielkiej szczeliny, na której, jak się okazało poprzedniego dnia, pozrywały się wszystkie mosty. Jest problem, czekamy, przewodnik jednej z grup skacze, zakłada asekurację – puszcza klientów, parę młodych Niemców, jednak ci nie dając rady wspiąć się po lodowej ścianie, rezygnują. Kolejna ekipa widząc zmagania Niemców również zawraca. Nat niewytrzymała ponad 45 minut stania i czekania w zimnie, aż w końcu nastąpi nasza kolej zmierzenia się z przeszkodą – wraca z jedną z grup. Ja biorę jej czekan, przeskakuję szczelinę i idę za jedyną grupą, której udało się pokonać przeszkodę (przewodnik Segundo i dwóch Australijczyków). Trzymam się zaraz za nimi, by nie zgubić drogi, która na szczęście okazuje się w większości przypadków ewidentna. Po wielkiej szczelinie napotykamy kolejną z przełożoną nad nią 2-metrowej długości deską. Australijczycy, bez problemu, są spięci liną, mi pozostaje zachować równowagę. Segundo okazuje się bardzo porządnym człowiekiem, nie dość, że niema problemu z tym, że śledzę go jak cień, to jeszcze kilka razy proponuje mi pomoc, za którą grzecznie, aczkolwiek stanowczo mu dziękuję – idę sam i póki mogę, chcę zrobić ten wulkan solo, bez jakiejkolwiek pomocy.

 

DSC_0380

DSC_0368

Kolejną i już ostatnia techniczną trudnością Cotopoxi jest około 8-metrowa pionowa rynna lodowcowa. Mam dwa czekany, więc nie stanowi to większego problemu, Australijczycy mają górną asekurację – nazwijmy to aktywną, więc też nie jest to dla nich problemem. Po pokonaniu rynny są już tylko mniej lub bardziej nachylone stoki, męczące fizycznie, ale technicznie łatwe (opisanego w innych relacjach podszczytowego cruxu nie zauważyłem). Pomimo wcześniejszej jak mi się wydawało całkiem solidnej aklimatyzacji, ostatnie metry przychodzą z najwyższym wysiłkiem, kilka kroków – zadyszka – przerwa – kilka kroków.

Jak daleko do szczytu Segundo?? – pyta jeden z Australijczyków

Jakieś 2 minuty.

Ok. to jeszcze odpoczniemy tu 5 minut.

dobrze.

Szczyt osiągamy o 6.30 rano.

 

DSC_0356

DSC_0359

 

 

Słońce już mocno operuje, pogoda przepiękna, widoczność idealna. Widoki wprost trudne do opisania – euforia. Po 15 minutach na szczycie szybki powrót. Metry, które tak trudno przychodziły nam pod górę, teraz ochoczo przeskakujemy.

DSC_0373

 

Problem pojawia się dopiero, gdy dochodzimy do bariery seraków w dolnej części lodowca – 8 metrowa rynna lodowa, łatwa w górę okazuje się trochę „ciekawsza” w dół.

Chcesz linę pyta Segundo

Nie, dzięki powinienem dać radę.

Czekan, wbicie, drugi, krok, krok, i lece….

Rak obsunął mi się z lodowego stopnia, na szczęście byłem już nisko nad podłożem i spadłem w miękki puch. Potem już tylko wielka szczelina, kilka skoków i zejście z lodowca. W schronisku jesteśmy o godzinie 10 rano. To była ciężka, ale udana noc…

MaUpa

 

DSC_0389

DSC_0244

DSC_0202

Podziel się !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *