Saharyjski powiew – Reportaż z Afryki


DSC_0457

Szósta rano, budzi mnie potworny upał – nie, nie jestem wyspany to była ciężka noc. Burza piaskowa kołysała ogromnym wozem jak dziecinną zabawką, nawiewając przy tym ogromne ilości pyłu do kabiny (mimo zamkniętych szyb). Tak, piasek jest wszechobecny. Całe wnętrze samochodu pokrywa cienka warstwa piaskowego pyłu, czuje się go wszędzie – na tapicerce, na szybach, na sobie a nawet w jedzeniu. Czytałem wiele relacji z wypraw na saharę, wszyscy wspominali specyficzny – tylko tam występujący, niesamowicie drobny piasek który dostanie się wszędzie. Jednak nie sądziłem że słowo „wszędzie” trzeba brać aż tak dosłownie! Najgorsze jest to, że piasek ten, gdy zmiesza się z potem tworzy grubą, klejącą maź. Ta niezmywalna warstwa brudu męczy, nie jest to budzik europejski – swojski, to jest ciężka i sztywna zbroja okalająca całe ciało. Wstajemy więc i jak najszybciej wyruszamy w drogę. Chcemy możliwie wcześnie dotrzeć do naszego celu – stolicy Mauretanii Nouakchott. A tam czeka nas oberża dla europejskich przemytników samochodów a w niej upragniony prysznic. Jedziemy w cztery samochody nasz Nissan Patrol, Land Rover Discovery Jędrzeja i dwa samochody napotkanych po drodze tubylców – Volvo Mahmeda i Alfa Romeo 145 jego kolegi. Tą nietypowa parę spotkaliśmy na stacji benzynowej w Saharze Zachodniej (terytorium podległe Maroko).

DSC_0454

DSC_0523

Mahmed bardzo sprytnie ugotował silnik w swoim aucie, siedział wiec załamany na wspomnianej stacji benzynowej. Jego kolega miał, co prawda sprawny samochód ale malutka alfa nie dała by rady ciągnąć dużej i ciężkiej limuzyny Mahmeda. Sprawę komplikował również fakt, że do najbliższej osady ludzkiej było kilkaset kilometrów. Jednym słowem chłopaki byli w sytuacji podbramkowej. Dlatego gdy natknęliśmy się na nich, bez dłuższego namysłu wzięliśmy ugotowane volvo na hol. Na naszych terenówkach dodatkowe 1500kg nie robiło specjalnego wrażenia. Najpierw holował Jędrzej w Land Roverze. Niestety po dojechaniu do pierwszej miejscowości okazało się że niema szans znaleźć mechanika który potrafi naprawić szwedzki automobil Mahmeda. Co więcej, okazało się, że najbliższy sensowny warsztat jest w Nouakchott a wiec za jakieś900 km!  Cóż, niema wyjścia, trzeba holować dalej – w głąb sahary

DSC_0334

Gdy jakieś 100km przed granica Mauretańską zatrzymaliśmy się na śniadanie,  spotkaliśmy bardzo sympatycznego Niemca…na  r o w e r z e. Facet łamanym angielskim wytłumaczył nam ze jedzie do RPA – stamtąd to ok 9000km. Jednak gdy stanowczo odrzucił naszą propozycje przewiezienia jego i roweru przez granicę i najgorętszy odcinek drogi, pozostało życzyć mu powodzenia i jechać dalej.

Niedługo potem dojechaliśmy do granicy. Granica państwa – w UE to jakiś archaizm, który się mgliście pamięta z dzieciństwa, te niekończące się kolejki i jakieś bezsensowne procedury celne. Jednak tam, w Afryce zachodniej granica to coś niezwykle ważnego. Przebieg linii granicznej, ustalony jeszcze przez europejskich okupantów, teraz stanowi kość niezgody miedzy państwami afrykańskimi. Europa podzieliła Afrykę wedle własnego geometrycznego wzorca nie patrząc na naturalne granice geograficzne, etniczne czy historyczne. Granica Marokańsko – Mauretańska to dwie bazy wojskowe oddzielone od siebie 3 kilometrowym pasem ziemi niczyjej, który na domiar złego cały jest zaminowany. Znaczy jest tam „droga” którą można przejechać nie wylatując w powietrze – problem w tym że tej „drogi” nie widać. Sama procedura graniczna po stronie Marokańskiej trwała dość długo, każdy musi iść do budy żandarmów, potem policjantów, potem pogadać z celnikiem który oczywiście chce „cadeau pour Police” następnie znowu na policje i znów do żandarmów tym razem innych. Wszystko oczywiście trzeba zrobić w odpowiedniej kolejności. Następnie trzeba się umówić z przewodnikiem który – oczywiście za opłatą przeprowadzi nas przez pole minowe.

Po mauretańskiej stronie cała ta zwariowana procedura jest jeszcze dłuższa i bardziej zagmatwana. Wszyscy biegają jak poparzeni od jednej budy policyjnej do innej – z papierami i po papiery. Po około czterech godzinach ciągłego załatwiania dokumentów, tłumaczenia się i recytowania danych swoich i swoich przodków do 3 pokolenia wstecz, byliśmy ”wolni”. Do stolicy zostało jeszcze około 500 km, po zmianie na stanowisku ciągnika, od teraz patrolem holowaliśmy Mahmeda, ruszyliśmy dalej w drogę. To był najgorętszy odcinek naszej wyprawy – dotąd jechaliśmy tuż przy wybrzeżu Atlantyku, teraz droga odbijała w głąb pustyni i dalej biegła około50 kmod wybrzeża. Niby niewiele ale różnica była odczuwalna, zrobiło się naprawdę ciepło. Na dodatek z głębi sahary wiał potężny gorący wiatr. W nocy wiatr ten przerodził się w prawdziwa burzę piaskową, widoczność spadła do kilku metrów. Holowanie w takich warunkach było dość ryzykowne i skrajnie wyczerpujące tak dla mnie jaki dla Mahmeda. Jednak do celu zostało nam już tak niewiele drogi, że chcieliśmy za wszelką cenę jeszcze tej nocy tam dotrzeć.

Marzył nam się zimny – zbawienny prysznic i absolutnie nie mieliśmy ochoty spędzać kolejnej nocy na pustyni. Niestety gdy widoczność jeszcze bardziej się pogorszyła a średnia prędkość spadała poniżej 50km/h nie wytrzymaliśmy – sahara pokonała nas, trzeba było się zatrzymać, coś zjeść i przynajmniej spróbować się przespać. Z jedzeniem niebyło problemu nieśmiertelną zupkę chińską wystarczyło zalać wodą trzymaną w bagażniku. Jest dzień ale widoczność wciąż jest kiepska, burza nie ustąpiła. Karawana rusza – pierwsza jedzie alfa potem ja z volvem na linie, na końcu dyskoteka Jędrzeja. Alfa daje mi sygnały świetlne by ostrzegać przed niebezpieczeństwem ponieważ gdy z czeluści piaskowego pyłu wyłaniają się sylwetki nadjeżdżających ciężarówek jest już dużo za późno by reagować. Po około godzinie burza ustępuje i naszym oczom ukazuje się piękne, niebieskie niebo. Dojeżdżamy do celu – daliśmy radę.

DSC_0479

DSC_0398

DSC_0292

DSC_0235

DSC_0443

DSC_0456

Podziel się !

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *